Mateusz Możdżeń, czyli zjazd którego nikt się nie spodziewał

Mateusz Możdżeń z przytupem rozpoczął swoją przygodę w Lechu Poznań i w 2010 roku został okrzyknięty największym talentem ze szkółki „Kolejorza”. Każdy kibic piłki nożnej w Polsce pamięta gola zdobytego przeciwko Manchesterowi City w Lidze Europy. Jednak czas pokazał, że ten zdolny chłopak obecnie gra w trzeciej klasie rozgrywkowej (II Lidze) w barwach Widzewa Łódź, a wróżono mu karierę w wielkich europejskich klubach.

Mateusz był warszawskim rodzynkiem w szkółce Lecha. W stolicy naszego kraju, stołecznym Ursusie, nie poznano się na jego talencie. Na całe jednak szczęście, podczas jednego ze spotkań zwrócił uwagę skautów Lecha, którzy do Wielkopolski sprowadzili rodowitego warszawiaka. Po niespełna 1,5 roku dostał prawdziwą szansę, aby zadebiutować w pierwszym zespole w wieku. Miał wówczas osiemnaście lat. Z przytupem rozpoczął grę na boiskach ekstraklasy, a jego akcje w środkowej części boiska nadawały impetu kontratakom Lecha. Pewność siebie, doskonałe przyjęcie piłki i dobre przyłożenie z daleka w stylu Jacka Krzynówka – były największymi atrybutami Mateusza Możdżenia.

Początek sezonu 2010/2011 był dla niego udany, bo zaufał mu Jacek Zieliński, czyli trener, który w przeciwieństwie do Franciszka Smudy zaczął stawiać na młodych zawodników. Popularny „Franz” wcześniej tego nie robił, gdyż konsekwentnie trzymał się zdania, że z juniorami jest mu „nie po drodze” i nigdy nie widział w tym swojej winy. Gdyby nie uroda młokosa, to mało kto przypuszczałby, że jest to tak młody zawodnik. Jakością gry dorównywał bardziej doświadczonym kolegom, którzy byli mniej produktywni w środkowej części boiska niż wówczas młodziutki Mateusz Możdżeń. Meczem życia ówczesnego zawodnika „Kolejorza” bez wątpienia było spotkanie z Manchesterem City, gdzie przyłożył niesamowitą „bombę” z dystansu, która pogrążyła „The Citizens”. Kibice po dziś dzień mają w pamięci piękną bramkę, która przyczyniła się do przypieczętowania zwycięstwa nad Anglikami i sprawiła, że wielki Roberto Mancini, gdy to zobaczył, zwyczajnie osłupiał. Zachwyt nad pomocnikiem Lecha Poznań oczywisty, a ponadto obserwowały go kluby z czołowych lig europejskich takich jak: Serie A, Bundesliga czy nawet Premier Leauge.

O ile później pod wodzą Bakerro czynił postępy, o tyle w przypadku Mariusza Rumaka robił wyraźny regres. Ten drugi z wymienionych trenerów był bardzo niesłusznie ocenionym szkoleniowcem Lecha ze względu na dwie wpadki w europejskich pucharach: z Żalgirisem Wilno i Stjarnanem. Nikt nie zważał wówczas z iloma problemami pozaboiskowymi musiał się zmierzyć. Jednak Rumak miał jedną wadę, której przez cały swój okres przy Bułgarskiej nie widział – nie potrafił wykrzesać z młodzieży maksimum umiejętności i możliwości. Konsekwentnie stawiał na młodzież, miał do nich cierpliwość, ale nie potrafił sprawić, że młodzi zawodnicy będą robić progres w swojej grze. Kędziora czy Teodorczyk w miarę poszli do przodu i za granicą zrobili dużą furorę. Jednak tacy gracze, jak Kamiński czy Możdżeń notorycznie stali w miejscu.

W przypadku tego ostatniego miał też wpływ inny czynnik, który jest bardzo powszechny w naszym kraju w środowisku piłkarskim – czyli uderzenie wody sodowej do głowy. To nie był już ten sam skromny Mateusz Możdżeń, tylko wielki i niesamowity „Pan piłkarz”. Patrząc na jego zachowanie z perspektywy czasu można śmiało zacytować Przemysława Frencla z 52 Dębiec – „Żyjąc w gniewie, widząc siebie w niebie”. Mariusz Rumak nie zauważył tego problemu, a ostatecznie na końcu go, mówiąc żargonem piłkarskim – odpalił z zespołu. Był uznany za niespełniony talent i dziecko Lecha Poznań, które nie spełniło pokładanych oczekiwań.

Gdyby rok, dwa wcześniej zdecydował się na transfer za granicę do jakiegoś średniego europejskiego klubu pokroju Tereka Grozny, Rody Kerkrade czy Birmingham City, to może Możdżeń grałby dzisiaj w bardzo dobrym europejskim klubie oraz w reprezentacji Polski. Następne ruchy transferowe do Lechii Gdańsk czy Podbeskidzia Bielsko-Biała były gwoździem do jego piłkarskiej trumny.

Było ewidentnie widać, że z tego piłkarza dobrze grającego w Lechu nie pozostało nic. W żaden sposób się nie rozwijał i nastała w jego piłkarskiej karierze stagnacja, która pociągnęła go na dno. Młodsi zawodnicy ogrywali go z dziecinną łatwością i upokarzali w sposób, jaki chcieli. Ponadto ten sam Mateusz Możdżeń nie potrafił uderzyć skutecznie z dystansu, nie potrafił dograć piłki dokładnie do partnera. Parafrazując słowa Jerzego Engela – to był ten sam piłkarz, ale nie ten sam.

To jest idealny przykład na to, że piłkarzy należy pilnować w pierwszej fazie ich kariery. Mateusz Możdżeń bez wątpienia miał duże umiejętności pod względem piłkarskim, jednak nie do końca trzeźwą głowę. Dlatego potrzebował mentora, czyli kogoś, kto będzie dla niego indywidualnym wzorem. Tak jak w przypadku Kamila Stocha był nim Adam Małysz. Nie ma co ukrywać, że w przypadku tego zawodnika brakowało odpowiednio wzorca, a ponadto konsekwencji Mariusza Rumaka. Stawiał na Możdżenia, nie potrafił wydobyć z niego to, co najpiękniejsze, a na końcu mówiąc żargonem piłkarskim – odpalił go z impetem.

Mateusz Możdżeń raczej na salony nie wróci. Jeśli z Widzewem nie awansuje do Ekstraklasy to prawdopodobnie nie zagra w niej już nigdy, bo na ten moment żaden z klubów nie będzie chciał zatrudnić tego piłkarza w swoich szeregach. A szkoda, bo prezentował wysoką jakość, a jego talent został skancerowany. Myślę, że to nie jest odosobniony przypadek, lecz zwracając uwagę, jak rozpoczął swoją piłkarską przygodę, to jest to niewątpliwa szkoda, że tak potoczyły się jego losy. A przecież nie jest taki stary, bo ma dopiero 29 lat.

Błażej Zięty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *