Teraz w Korei Połnocnej będzie już tylko gorzej – Kim Jo Dzong może zastąpić brata

     Cały Świat patrzył z niedowierzaniem, kiedy kilka lat temu Donald Trump poleciał do Korei Północnej, obściskiwał się z Kim Dzong Unem, nazwał go swoim przyjacielem, po czym wrócił do Ameryki z podpisanym porozumieniem – z którego przyznajmy uczciwie – nic kompletnie nie wynikało. Bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nawet przez chwilę nie uwierzył, że koreański dyktator zrezygnuje z planów nuklearnych, rozpocznie demilitaryzację lub złagodzi politykę międzynarodową. Broń nuklearna jest potrzebna dynastii Kimów od pokoleń i ma na celu zapewnienie ciągłości władzy totalitarnej. Zaszedłby więc konflikt interesów między próbą kolaboracji z mocarstwami i być może poprawą sytuacji gospodarczej w kraju, a zminimalizowaniem szans na przetrwanie reżimu. Teraz sytuacja zatoczyła koło. Pojawiają się doniesienia o złym stanie zdrowia dyktatora Korei Północnej. Według niepotwierdzonych informacji 12 kwietnia Kim Dzong Un przeszedł operację serca, a od początku tego tygodnia walczy o życie. Na jego miejsce przymierzana jest jego siostra, Kim Jo Dzong. Aż strach się bać – jak śpiewało Lady Pank.

      Wróćmy jeszcze na chwilę do spotkania Kim Dzong Una z Donaldem Trumpem w 2018r. Zastanawiacie się zapewne, o co wtedy chodziło? A wiec spieszymy z odpowiedzią, napisaną z sensem. Otóż, uwaga, uwaga chodziło o czysty PR i o nic więcej. Każdy z prezydentów Stanów Zjednoczonych musi zrobić coś, co by świadczyło o jego wielkości, co wyróżniałoby go na tle innych i co tworzyłoby historię Ameryki na nowo. Dla przykładu Barack Obama dostał pokojową nagrodę Nobla, nawiasem mówiąc zanim zdążyła jeszcze wybuchnąć wojna – ot to był rechot historii. Przyszła więc i kolej na obecnego Prezydenta USA, którego – tak bez ironii i obiektywnie – należałoby szczerze docenić za opóźnianie kryzysu gospodarczego. Tutaj wyszły światowej klasy umiejętności biznesowe Trumpa. Tak też jednak doradcy prezydenta stwierdzili wówczas, że niezwykle tanim i skutecznym sposobem na zapisanie się w historii będzie – uwaga, uwaga – pierwszy, historyczny wylot do  Korei Północnej i – mówiąc potocznie – pogodzenie się z tamtejszym dyktatorem (żeby naprawdę się pogodzić to trzeba się najpierw pokłócić, USA co do zasady nie wojują z inwalidami).

Misja zakończyła się sukcesem. Ameryka nic na tym nie straciła, a Trump został wpisany do podręczników historii w kategorii: „Pierwsze w historii bilateralne spotkanie przywódców Stanów Zjednoczonych i Korei Północnej – prezydenta Donalda Trumpa i najwyższego przywódcy Kim Dzong Una, do którego doszło w Singapurze, w hotelu Capella na wyspie Sentosa 12 czerwca 2018 roku”

Był to bardzo bezpieczny zabieg PR-owy ze strony doradców ds kreowania wizerunku.  Ponieważ w Korei Północnej nie ma prawa się nic zmienić, Trump nie miał PR-owo nic do stracenia. Poleciał, podpisał dokument, uścisnął dłoń, sprzedał światu światełko nadziei w tunelu. Formalnie jest podpisana zgoda, a nieformalnie mamy status quo. Natomiast Donald Trump będzie do końca świata przedstawiany w podręcznikach jako ten pierwszy prezydent, który poleciał do Korei i spotkał się z tamtejszym dyktatorem. Przyznamy jednogłośnie – światowej klasy doradcy USA zrobili dobrą robotę. Tanim, niskim kosztem osiągnęli swój cel wizerunkowy. Brawo!

Tymczasem mamy rok 2020 i światowe źródła donoszą, jak pisaliśmy na wstępie, o złym stanie zdrowia Kim Dzong Una. Ameryka zaprzecza tym doniesieniom. Uważamy jednak, że prędzej czy później może dojść do zmiany na stanowisku politycznym w Korei. Zdaniem prof. Natashy Lindstaedt, brytyjskiej ekspertki ds. północnokoreańskich, największe szanse miałaby  siostra obecnego przywódcy, Kim Jo Dzong. Jej zdaniem pleć nie mieć tu większego znaczenia, gdyż kluczowe jest utrzymanie ciągłości rządzącej od 1948 komunistycznej dynastii. Kim Jo Dzong, podobnie jak jej brat, są wnukami Kim Ir Sena, który rządził krajem do swej śmierci w 1994 roku. Według Lindstaedt kierujące krajem elity potrzebują „nowego tyrana”, by utrzymać panujący ustrój.

  • Wodzowie Korei nie są widziani ani przedstawiani mieszkańcom jako ludzie. Oni są bogami, którzy wszystko zmieniają na lepsze. Jeżeli Kim Jo Dzong obejmie władzę, również stanie się istotą boską i tak będzie pokazywana – mówi dziennikowi „Mirror” brytyjska profesor.

Strach się bać – tak twierdzimy, cytując Janusza Panasewicza. Po pierwsze dlatego, że siostra Kom Dzong Una  będzie podświadomie dążyć do przełamania socjologicznego stereotypu kobiety, jako osoby nie nadającej się do pełnienia urzędu politycznego. A to w praktyce oznacza jeszcze większy reżim, jeszcze silniejsze represje i zaostrzenie dyktatury. Może okazać się nadgorliwa, nad-ambitna. Oczywiście żaden z dyktatorów nie rządzi sam, jest zależny od całej rzeszy swoich doradców, zatem ewentualne jej nieracjonalne zachowania szybko zostaną sprowadzone na ziemię. Po drugie, po zakończeniu pandemii na świecie, grozi nam globalny kryzys gospodarczy. Przez kilka tysięcy lat nie znaleźliśmy sposobu lepszego na jego łagodzenie niż wojna, która gospodarkę niewątpliwie napędza. Takim antidotum byłby rząd wszystkich krajów świata – zrzeszonych w ramach jednej gospodarczej organizacji. Coś takiego jednak nie funkcjonuje i wojna zdaje się być wciąż niezwykle skutecznym, naturalnym sposobem na – napiszemy potocznie – kreowanie potrzeb gospodarczych, zbrojeniowych, żywnościowych, czyli po prostu napędzanie gospodarki. Korea jest punktem spornym na mapie, nie mającym sojuszników (w Chiny nie wierzymy) i nie możemy zatem wykluczyć, że prędzej czy później dojdzie do wymiany ognia ze Stanami Zjednoczonymi. O ile nie byłoby to możliwe przy obecnym dyktatorze Korei, bowiem w końcu to porozumienie z Donaldem Trumpem ma charakter PR-owy, ale jednak zostało podpisane, to może okazać się możliwym, gdy Kim Dzong Una już nie będzie.

Nie twierdzimy oczywiście, że potencjalna wojna nabrałaby wymiaru nuklearnego, bowiem cały proces zbrojeniowy ma na celu nade wszystko zapewnienie ciągłości władzy w Korei. W przypadku wojny jednak szansew starciu z USA byłyby niewielkie i przewidywalibyśmy raczej miażdżąca porażkę Azjatów na każdym polu. Po trzecie wreszcie, nie do końca dobrze kończą się rządy kobiet-polityków. Ze świecą szukać przypadków, w których okazały się one korzystne . Za wyjątkiem może Margaret Thatcher, czyli „Żelaznej Damy”, kobiety nie radziły sobie dobrze na tych stanowiskach i nie jest to seksizm z naszej strony, a realna ocena zdarzeń. Historia pokazuje jednak, że każdy reżim kiedyś dobiegł końca. Czy koreański również zostanie rozbity? Myślimy, że niebawem może stać się to bardziej prawdopodobne, niż dotychczas.

Marcin Szymański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *