
W latach 90. telewizja nie musiała krzyczeć, żeby być słyszana. Media nie musiały przeklinać, by być śmieszne. Nie musiały epatować przemocą, by przyciągać uwagę. Wystarczyło jedno nazwisko: Tadeusz Drozda.
Był symbolem epoki, w której ironia nie była jeszcze cynizmem, a dowcip nie musiał degradować, żeby bawić. Jego sposób mówienia – charakterystyczny, powolny, z dystansem – był esencją człowieka, który umiał patrzeć z boku, ale nie z góry. Nie trzeba było go lubić. Ale nie dało się go nie zauważyć. Bo był telewizyjnym punktem odniesienia dla tych, którzy czekali, że wieczorem zamiast hałasu dostaną inteligentne mrugnięcie okiem.
Dziś po tamtych mediach nie ma już nawet śladu. Zamiast Drozdy – mamy roasty, patostreamy i talk-showy z dresiarzami. Nie szukamy już treści. Szukamy kontrowersji.
Nie rozmawiamy – wrzeszczymy.
Nie pytamy: „czy to jest wartościowe?”, tylko: „czy to się klika?”.
Bo tamten kod kulturowy umarł.
W Polsce nigdy nie zbudowano silnej, kulturotwórczej klasy średniej.
Mieliśmy elity – zamknięte. I mieliśmy lud – manipulowany. A pomiędzy nimi przez chwilę istniał środek: inteligencja z poczuciem humoru, z dystansem, z językiem.
Ten środek — ten właśnie środek — reprezentował Tadeusz Drozda.
I ten środek właśnie został zmieciony przez logikę rynku, klików i prowizorki.
Jeśli dziś powiedziałbyś młodemu człowiekowi, że kiedyś żart był subtelny, a show było prowadzone przez osobę z klasą, odpowiedziałby: „to chyba było nudne”.
Ale nie było.
To było cywilizowane.
Dziś nikt nie robi telewizji z tamtego świata. Bo ten świat się skończył. Ale nie wszyscy o nim zapomnieli.
Niektórzy – jak ja – jeszcze pamiętają. Pamiętają, że była kiedyś Polska, w której inteligencja nie musiała przepraszać za to, że myśli. I była telewizja, w której śmiech nie był poświęceniem godności.
If I could turn back time…
…wróciłbym do wieczoru, w którym Drozda powiedział coś z pozoru głupiego,
a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że to był komentarz do całej Polski.
Zabito mi telewizję.
Ale słowa jeszcze nie zabito.
Dopóki możemy je pisać — ten świat nie zginie całkiem.
Do sklepu z organami ludzkimi wchodzi klient i kieruje się do działu z mózgami. Mózg Polaka pięć tysięcy, mózg Amerykanina sześć tysięcy, mózg profesora z Polski dziesięć tysięcy, a mózg Niemca dwadzieścia tysięcy.
– To niemożliwe – mówi do sprzedawcy. – Chyba odwrotnie?
– Nie proszę Pana, mózg Niemca najdroższy, bo nieużywany.
Gdyby Tadeusz Drozda to przeczytał, pewnie uśmiechnąłby się pod nosem i rzucił coś w stylu:
„No, no… ktoś tu jeszcze pamięta, że dowcip nie musi być z szamba.”
Marcin Szymański