
Lech Wałęsa ostatnio wyznał, że to on… namówił Donalda Trumpa, żeby startował na prezydenta USA. No proszę, proszę! Jeśli to prawda, to chyba nie tylko świat polityki się zmienił, ale i Hollywood powinna się zainteresować tą historią — mamy nowy scenariusz na hit sezonu: „Legenda, która dała Trumpowi wskazówki”. Już widzę plakaty — Wałęsa w roli Mistrza Mentora, Trump jako jego nieco nieokrzesany uczeń z Manhattanu. Broadway gotowy, tylko bilety sprzedawać!
Ale zanim kupimy popcorn, przyjrzyjmy się tym dwóm bohaterom trochę bliżej. Donald Trump, człowiek z reality show, którego życie to niekończący się sezon „The Apprentice: White House Edition”, to gość, który wie, jak wyjść na scenę i zgarnąć cały blicht, pomimo że czasem potyka się o własne wypowiedzi. Jego polityka? To spektakl na miarę Super Bowl, gdzie każdy tweet to jak kolejny touchdown, a przeciwnicy? No cóż, oni to widzowie, którzy albo wiwatują, albo łapią się za głowę.
Tymczasem Lech Wałęsa, legendarny elektryk i mistrz… no właśnie czego? Przede wszystkim mistrz PR-owej narracji z dawnych czasów, gdy Solidarność była jak hitowy serial — każdy chciał być fanem. Dziś jednak Wałęsa bardziej przypomina aktora, który zgubił swój scenariusz i próbuje improwizować, powtarzając „to ja was wszystkich nauczyłem”, jakby był gwiazdą w klubie komediowym, ale nikt już nie śmiał się z jego dowcipów.
Zabawne, że Wałęsa próbuje wcielić się w rolę doradcy Trumpa — jakby Donald potrzebował wskazówek od kogoś, kto najgłośniej woła o „wolności”, a potem sam jest w centrum politycznych skandali i własnych wygibasów. To trochę jakby Robert De Niro radził Leonardo DiCaprio, jak grać w „Wilku z Wall Street” — niby fajnie, ale raczej mało przekonujące.
Anegdota? Wyobraźmy sobie konferencję Wałęsy z Trumpem. Wałęsa mówi: „Donald, musisz iść na wybory, zrób to dla Polski!” Trump patrzy na niego, marszczy brwi i odpowiada: „Lech, serio? A może najpierw pomóż mi wybrać garnitur, bo ten, co mam, jest zbyt mało złoty?”
No właśnie — Wałęsa żyje trochę jak celebryta, który nie może odpuścić świetności sprzed lat, a Trump? On gra na nosie całemu establishmentowi, robi show i nie ogląda się na nikogo. Prawdziwy lider show-biznesu polityki.
Podsumowując: jeśli Wałęsa naprawdę próbował „namówić” Trumpa do kandydowania, to chyba bardziej udało mu się wmontować się w cudzą historię niż napisać własną. Bo Trump? To nie jest gość, który czeka na wskazówki z Polski, to gość, który sam wymyśla zasady gry i wpycha się na scenę z megafonem w ręku.
I jak tu nie wierzyć, że polityka to czasem po prostu show? Wałęsa chce być gwiazdą, ale dziś to Trump rozdaje karty, a Wałęsa? Cóż, w najlepszym razie może grać epizod w reality show „Kto chce być legendą”.
Ale zanim kupimy popcorn, przyjrzyjmy się tym dwóm bohaterom trochę bliżej. Donald Trump, człowiek z reality show, którego życie to niekończący się sezon „The Apprentice: White House Edition”, to gość, który wie, jak wyjść na scenę i zgarnąć cały blicht, pomimo że czasem potyka się o własne wypowiedzi. Jego polityka? To spektakl na miarę Super Bowl, gdzie każdy tweet to jak kolejny touchdown, a przeciwnicy? No cóż, oni to widzowie, którzy albo wiwatują, albo łapią się za głowę.
Tymczasem Lech Wałęsa, legendarny elektryk i mistrz… no właśnie czego? Przede wszystkim mistrz PR-owej narracji z dawnych czasów, gdy Solidarność była jak hitowy serial — każdy chciał być fanem. Dziś jednak Wałęsa bardziej przypomina aktora, który zgubił swój scenariusz i próbuje improwizować, powtarzając „to ja was wszystkich nauczyłem”, jakby był gwiazdą w klubie komediowym, ale nikt już nie śmiał się z jego dowcipów. Jakby chciał dokleić się do każdego światowego sukcesu. Jeśli po długotrwałej suszy spadnie deszcz – zasługa Wałęsy. Jeśli ktoś pokonał nowotwór – zasługa Wałęsy. Jeśli ktoś wygrał milion w Lotto – zasługa Wałęsy.
Zabawne, że Wałęsa próbuje wcielić się w rolę doradcy Trumpa, jakby Donald Trump potrzebował wskazówek od kogoś, kto najgłośniej woła o „wolności”, a potem sam jest w centrum politycznych skandali i własnych wygibasów. To trochę jakby Robert De Niro radził Leonardo DiCaprio, jak grać w „Wilku z Wall Street”, niby fajnie, ale raczej mało przekonujące.
Anegdota? Wyobraźmy sobie konferencję Wałęsy z Trumpem. Wałęsa mówi: „Donald, musisz iść na wybory, zrób to dla Polski!” Trump patrzy na niego, marszczy brwi i odpowiada: „Lech, serio? A może najpierw pomóż mi wybrać garnitur, bo ten, co mam, jest zbyt mało złoty?”
No właśnie, Wałęsa żyje trochę jak celebryta, który nie może odpuścić świetności sprzed lat, a Trump? On gra na nosie całemu establishmentowi, robi show i nie ogląda się na nikogo. Prawdziwy lider show-biznesu polityki.
Podsumowując: jeśli Wałęsa naprawdę próbował „namówić” Trumpa do kandydowania, to chyba bardziej udało mu się wmontować się w cudzą historię niż napisać własną. Bo Trump? To nie jest gość, który czeka na wskazówki z Polski, to gość, który sam wymyśla zasady gry i wpycha się na scenę z megafonem w ręku.
I jak tu nie wierzyć, że polityka to czasem po prostu show? Wałęsa chce być gwiazdą, ale dziś to Trump rozdaje karty, a Wałęsa? Cóż, w najlepszym razie może grać epizod w reality show „Kto chce być legendą”.
Czy by wygrał? Jak sam mawiał, za Bohdanem Łazuką, „przypuszczam, że wątpię”.
Marcin Szymański