
Odeszła. Cicho, bez medialnego huku, bez taniej dramaturgii. Ewa Dałkowska – jedna z ostatnich aktorek, które nie przeszły na stronę celebryckiego światła, choć mogły. Miała 78 lat. I całe pokolenia ról: większych i mniejszych, które zamiast efekciarstwa zostawiały widzowi ślad na dnie emocji.
Widzowie Teatru Polskiego w Warszawie zapamiętają ją jako postać silną, nienatrętną, szlachetną – taką, która nie krzyczała z afisza, ale zostawała w sercu.
Zadebiutowała pod koniec lat 60., ale największą siłę pokazała w czasach niepewności:
gdy inni przystawali przy ekranach i kalkulacjach,
ona wybierała tekst, który miał sens, treść i znaczenie.
W filmach Andrzeja Wajdy – „Człowiek z marmuru”, „Dyrygent” – potrafiła zawstydzić ekran swoją autentycznością.
Nie przesadzała. Nie kokietowała.
Po prostu była – tak prawdziwa, że widz zapominał, że to film.
Bliska „Solidarności”, wierna Polsce
Była jedną z tych aktorek, które nie zostawiły kraju wtedy, gdy było najtrudniej.
Stan wojenny, lata 80., potem III RP – zawsze obecna, ale nigdy z pozycji moralnej wyższości.
Raczej – z pozycji sumienia. Milczącego, lecz stanowczego.
W ostatnich latach blisko związana z Teatrem Telewizji, z Teatrem Polskiego Radia.
Dla młodych – postać z „Rancza”.
Dla pokolenia jej rówieśników – twarz, która mówiła prawdę, gdy milczeli politycy.
Dlaczego bolało tak bardzo, gdy dziś przyszła ta wiadomość?
Bo Ewa Dałkowska to nie była tylko aktorka.
To był człowiek starej szkoły, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Nie przeszła na emeryturę z zawodu.
Nie zaczęła recenzować świata.
Po prostu grała – do końca. Z czułością, z charakterem, bez sztuczek.
Żegnamy ją bez patosu, ale z drżeniem.
Bo takich ludzi nie przybywa.
A kiedy odchodzą – robi się w polskiej kulturze miejsce, którego nikt nie zapełni.
Ewo Dałkowska – dziękujemy.
Za ciepło bez słodyczy.
Za siłę bez szarży.
Za prawdę, której się nie bałaś, nawet gdy nie było modna.
Niech Ci będzie lekko, gdziekolwiek teraz jesteś.
Marcin Szymański