
22 lipca 2025 roku świat muzyki zamilkł na chwilę dłużej niż zwykle. Zgasł głos, który przez ponad pół wieku śpiewał o śmierci, demonach i zagubieniu – i który paradoksalnie dawał milionom ludzi siłę do życia. Ozzy Osbourne odszedł. Nie pozostawił pustki. Zostawił dziedzictwo, które sięga głębiej niż riffy, tatuaże i scena metalowa.
Ozzy był żywą sprzecznością. Z jednej strony – zdziczały chłopak z Birmingham, który wpadł w świat narkotyków, przemocy i samotności, zanim na dobre zrozumiał, co to znaczy dorosłość. Z drugiej – bezczelny wizjoner, który razem z Tonym Iommim, Geezerem Butlerem i Billem Wardem zdefiniował brzmienie całego pokolenia. Black Sabbath to nie była po prostu kapela – to była rewolucja. A Ozzy, z głosem, którego nie da się podrobić, był jej prorokiem.
W epoce, w której Beatlesi śpiewali o miłości, a hipisi wierzyli w pokój, Sabbath mówił o końcu świata, chorobach psychicznych i wojnie. Nie dlatego, że byli cyniczni – ale dlatego, że patrzyli na rzeczywistość bez filtra. Ozzy, wychowany w przemysłowej dzielnicy Aston, widział więcej cierpienia niż niejeden poeta. I właśnie dlatego jego przekaz był tak szczery. Nie śpiewał o tym, co modne. Śpiewał o tym, co prawdziwe.
Po wyrzuceniu z Black Sabbath w 1979 roku, wydawało się, że się skończy. A jednak to wtedy się zaczął – jako solowy artysta, przy wsparciu Sharon, kobiety, która była jego menadżerką, opiekunką i aniołem stróżem. „Crazy Train”, „Mr. Crowley”, „No More Tears” – to były już nie tylko piosenki. To były manifesty człowieka, który wiedział, czym jest upadek i wiedział, jak się z niego podnieść. Miliony ludzi słuchały Ozziego nie dlatego, że był „fajny”. Słuchały go, bo był prawdziwy. I dlatego, że dawał im poczucie, że nie są sami.
Ozzy był uosobieniem kontrastu. Był brutalny i wrażliwy, nieokrzesany i szczery, autodestrukcyjny i kochający życie. Kiedy media robiły z niego błazna, on sam potrafił się z siebie śmiać. Kiedy lekarze mówili mu, że długo nie pożyje, on grał dalej – z parkinsonem, ze stwardnieniem, z bólem, z niedowładem. Jakby śmierć musiała poczekać na ostatni akord.
Nie da się mówić o nim bez wspomnienia jego miejsca w popkulturze. Program The Osbournes był kulturowym fenomenem, który pokazał światu, że rockmani też jedzą płatki z mlekiem i kłócą się o bzdury. Był ikoną – nie przez kreację, ale przez autentyczność. Prawdziwy do bólu, często dosłownie.
Ozzy nie był świętym. Ale był postacią większą niż życie. I być może to właśnie dlatego jego śmierć porusza tak głęboko – bo żegnamy nie tylko muzyka, ale symbol. Dowód na to, że można być pogubionym i legendarnym jednocześnie. Że można przejść przez piekło i zostać bohaterem.
Nie będzie drugiego Ozziego. Bo nikt nie umie być tak prawdziwy, tak niedoskonały i tak inspirujący zarazem.
Spoczywaj w pokoju, Książę Ciemności. Gdy cichnie ostatni dźwięk gitary, zostaje echo. A twoje echo będzie wieczne.
Marcin Szymański