
Z głośników ryknęło legendarne „Thunderstruck” zespołu AC/DC. Reflektor przeciął ciemność hali jak błyskawica nad ringiem. Krzysztof „Diablo” Włodarczyk wyszedł do walki – nie jako faworyt, nie jako cudowny chłopiec polskiego boksu. Wyszedł jako człowiek, który miał prawo już nie istnieć w tej grze.
Bo przecież miał już swoje lata – 43 wiosny na karku. Bo przecież miał swoje demony, swoje upadki, swoje zawieszenia i zwątpienia. Ale też miał coś, czego nie da się wytrenować: charakter, upór i twardość, jakiej brakuje całym pokoleniom młodych wilczków.
W nocy, gdy większość Polski przewracała się na drugi bok albo scrollowała telefon w poszukiwaniu sensu, Diablo zdobywał pas mistrza świata. Jakby wyciął sobie kawałek lat 2000., zamroził czas i znów go odpalił. Ale to już nie był ten sam człowiek. To był kombinat doświadczenia i siły, który zbudował z gruzów swojego życia nową twierdzę.
Nie wygrywał przez przypadek. Nie wygrywał „bo przeciwnik słaby”. Wygrał, bo wiedział, co znaczy przegrać – i wiedział, że już nie ma na to miejsca.
W czasach, gdy sport zaczyna przypominać teatr jednorazowych talentów, Diablo przypomniał wszystkim, czym jest prawdziwy wojownik. Nie instagramowy gladiator z modnymi rękawicami. Ale facet, który zębami trzyma się szansy, który nie prosi o szacunek – tylko go wymusza.
Ten nokaut to nie tylko cios. To była odpowiedź. Dla wszystkich, którzy go skreślili. Dla wszystkich, którzy pytali: „Po co on jeszcze wychodzi?”
Wyszedł, bo mógł. Wyszedł, bo potrafi. Wyszedł – i pokazał wszystkim, że nie ma limitu wieku na siłę, gdy w sercu płonie ogień.
Jak śpiewa Brian Johnson w „Thunderstruck”:
„Went down the highway, broke the limit, we hit the town…”
A Diablo nie tylko uderzył w miasto. On je podpalił.
🖊️ Marcin Szymański
(dla portalu Piszemy z Sensem)
Z wyrazami szacunku dla każdego, kto spisał się na straty, a potem… rozbił bank.